"Only happy when it rains" - Salamandra Ultra Trail 2019
28.jpg


PRZED STARTEM

Piątkowe popołudnie kończy się kolorami zachodzącego słońca. Trójwymiarowy obraz. Kontrastowa dla szarej ulicy przestrzeń. Powietrze pachnie wilgocią, chmury bezdyskusyjnie zapowiadają deszcz. 

Siedzę, jak to się rzadko zdarza, w fotelu pasażera. Wolę być kierowcą, ale przed setką chętnie korzystam ze wsparcia –  nie ma co. Rozsiadam się wygodnie i patrzę jak pomarańczowa kula znika za horyzontem. Do zobaczenia, do wschodu! Start biegu o 22.00, na chwilę się rozstaniemy. Przez szybę widzę, że w wyższych partiach gór wciąż jest biało. Wkurzam się na siebie, że nie wzięłam raczków.

Zupełnie niepotrzebnie.

Trasa Salamandra Ultra Trail 100 km
Fot. Beskidzka160, trasa SUT 100

Na typowo wiosenny śnieg nie ma recepty. No, może lepszy bieżnik w bucie. Właśnie, mogłam wziąć inne pantofle, w Hokach będę się ślizgać. Ciiiii... Za późno na takie uwagi. SPEKULACJE NIC JUŻ NIE ZMIENIĄ. Pozwalam sobie jeszcze na chwilę niezadowolenia, jednocześnie przestawiając głowę na tryb „mam to co mam, wzięłam to, co wzięłam i skorzystam z tego”. To tylko jedna noc. Trochę dnia. Trochę deszczu, śniegu, zmęczenia. Spokoju, radości, euforii  – być może też szaleństwa. ;)

Zastanawiam się, czy ta setka będzie dla mnie łaskawa. Za kojącym dźwiękiem tykania zegarka czai się upływający czas. Za  kurtyną oczekiwania sygnału do startu - całe spektrum emocji, ultra kalejdoskop.

Jakkolwiek będzie – po raz kolejny jestem głodna doświadczania. Wiem po co przyjechałam i spodziewam się soczystej poniewierki. Chcę poczuć tę noc. Deszcz, który wiadomo, że będzie. Ukochaną samotność na szlaku. Kilometry. Góry i swój oddech. Chcę biec tak długo, aż bieganie przestanie być czynnością, aż ja stanę się bieganiem, absolutnie.

Przyjąć wszystkie te stany, a jednocześnie być na nie obojętna.

To moja randka z nocą i w tym dziwnym zawieszeniu przed startem, nie mogę się jej doczekać.

Małgorzata Tomik
Przed startem

ODPRAWA

Po raz pierwszy przed biegiem odczuwam stres. Pomimo tego, że czuję się gotowa, mam świadomość, że to w końcu moja druga setka w życiu… Chciałabym teraz nie rozmawiać, błogosławiona cisza - ale wciąż jest za dużo spraw. Jest sklep mojej marki na expo wydarzenia, jest kwestia ustalenia z Piotrkiem na które punkty może podejść, co wziąć. Są spotykani znajomi. Artur mówi, że warunki na trasie są trudne, zastanawiam się w jaki sposób trudne… Próbuję się skupić, coś mnie nawet rozśmiesza. Zaraz to się zacznie, zaraz się zacznie…

START.

Jaka radość!

Czuję że nogi, choć lekko sztywne, poruszają się niemal bez wysiłku. Pięć dni temu przebiegłam półmaraton, chociaż z asfaltem mam tyle wspólnego, że hahahaa :D. Czy dałam sobie odpowiednio dużo czasu na regenerację? To się okaże. Biegnę dość szybko i trzymam się z przodu. Chłopaki przyspieszają jeszcze trochę, a ja reguluję tempo już wyłącznie pod siebie.

Z nieśmiałym zadowoleniem wyczuwam, że jest dobrze, jest ODPOWIEDNIO. Na drugim lub trzecim dłuższym podejściu, mija mnie któraś z dziewczyn. Zastanawiam się, czy wytrzyma i z podziwem patrzę, jak wyprzedza zawodników ani trochę nie zwalniając na podbiegach. Nie mogę sobie przypomnieć, na którym kilometrze znów ją dogoniłam w regularnym tempie. 10? 30? Wiem, że odtąd jestem pierwsza, trzeba pilnować "przewagi", więc 

robię swoje.

Zanurzam się w nocy. Jest pięknie. Rześko. Pachnie wilgoć ściółki leśnej, aach! Black Francis śpiewa do ucha: „(…)take me away to nowhere plains/there is a wait so long (so long, so long)/you'll never wait so long"…

Wciąż jeszcze nie pada deszcz. Nogi niosą, a ja czuję w sobie dzikość. Piękno ruchu. Byle do przodu, byle do świtu.  A potem – byle do mety. Kontroluję tempo.

CZTERNASTY KILOMETR (PŻ)

Jestem tu, kiedy to się stało? Woda, ciacho, nie ma czasu. Trzeba ciągnąć do przodu, już mnie nie ma! Wolontariusze uwijają się z pomocą. Czego nalać? Wina, dajcie mi wina! – Śmieję się w głowie z wewnętrznego żartu (bardzo śmieszne) i przez chwilę wyobrażam sobie szampan otwierany na mecie. Przysięgam, następnym razem, obojętnie czy dobiegnę pierwsza, czy ostatnia, chcę opływać w szampańskiej pianie!

Biegnę dalej. Nogi trochę sztywne, ale to pewnie nie ciało, tylko usztywniająca je obawa, że może się przeliczyłam, że będzie bolało… Jeśli jestem gotowa –  nie mam czego się bać.

Wolontariusze
Wolontariusze, Fot. Jacek Deneka, Ultralovers

DWUDZIESTY SIÓDMY KILOMETR (PK)

 – Czy mogę więcej wody? – Nie, tu nie ma dużego zapasu a dla wszystkich ma starczyć. Łyk, dwa, trzy. W drogę. No dobra, niech wszyscy mają co pić, a niech tam.

Podłoże zaczyna wymagać więcej uwagi, ale wciąż biegnie się gładko. Czuję, że się rozkręcam.  Czołówka nie uwiera, oświetla najbliższe metry, stopy poruszają się w równym tempie. Myślę sobie, że w Tatrach byłoby ładniej. Taplam się w strumieniach, zbiegam w osobliwej mieszance liści i kamieni. W ramach urozmaicenia, myślami wzywam salamandry do pojawienia się na szlaku, ale na moje wołanie odpowiada tylko ropucha, której o mało co nie nadepnęłam… Coś zaczyna się dziać z pogodą. Byle do świtu, byle przed deszczem zrobić większość kilometrów!

Niebo, obojętne na fanaberie biegaczy, jednak pęka i zaczyna się mżawka. Doceniam fakt, że jest chłodno i mam nadzieję, że lekkie siąpanie nie zmieni się w zlewę.

Narzucam ultralekką wiatrówkę bez kaptura, przeznaczoną dokładnie na ten, niemal „przewidziany” moment (dzięki za pożyczenie Kacper)! Nie przeszkadza mi nic. Płynę. Nocą biegnie się w osobliwym transie. Poruszasz się w zastępstwie snu. Świt wszystko zmienia, dzieli bieg na pół. Dodaje wigoru, ogrzewa...

ale nie tym razem. :D

TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY KILOMETR (PŻ)

 – Piotrek? Co tu robisz?
 – Jesteś pierwszą kobietą, Szalona!
 – Cieszę się, nie, nie potrzebuję nic. Chyba nic!

 Opuszczam strefę o(d)żywienia. Do ręki zabieram garść… czegoś. Jem, ale już w ruchu. Przede mną dłuższe podejście. To okazja żeby wypracować zapas czasowy - droga w górę to mój bakcyl. Nóżka nie waha się przyjąć wiele.

Przewyższenie prawie 6000 m nie robi na mnie wrażenia, bo jestem spaczonym górami, chorym na góry człowiekiem. Od trudno definiowalnego „zawsze” lubiłam wielogodzinne, wielodniowe wyrypy z plecakiem. Moja osobista ewolucja, prowadząca do odrzucenia obciążenia, to w zasadzie rewolucja! Zdecydowanie bardziej niż tryb oblężniczy odpowiada mi działanie light and fast. Wspinając się w górach niemal obsesyjnie staram się nie zabierać niepotrzebnych rzeczy, a średnica skrupulatnie wybranych lin połówkowych jest w zasadzie cieńsza niż moja bransoletka. 

Szybko podchodzę do góry i  śmieję się, że znów jestem w zwyczajowej już dla mnie biegoprzestrzeni – amatorka w strefie zawodowców, czyli: ”za wolna dla szybkich a dla wolnych za szybka”.  Biegnę sama, do ucha tym razem szepta fatalistka Shirley Manson: „I'm only happy when it rains/ I'm only happy when it's complicated/ And though I know you can't appreciate it/I'm only happy when it rains”! 

Jest dobrze, ale dość… wymagająco. Pod nogami średnio wygodnie, buty przemoczone, znowu pada. Po drodze mijam pierwsze „trupy”. Pytam, czy pomóc, czy dzwonić po Organizatora. Blade postacie odpowiadają, że nie. Tylko chwilę posiedzę. Tylko coś zjem. Pozwalam sobie ich nie słuchać i sama osądzić czy mogę ich zostawić, czy nie. Tego nauczyło mnie partnerstwo we wspinaniu. "Umarły" zawsze powie, że jest żywy, tu nie ma mięczaków i panikarzy. W zmęczeniu innych rozpoznaję też swoje...Nie jestem już świeża. To przez ten deszcz. Za chwilę punkt z żarciem.

SZEŚĆDZIESIĄTY KILOMETR (PŻ)

Lecę dalej. Śnieg, deszcz, wiatrołomy, wilki jakieś, wciąż na swój sposób przyjemnie :D. Dobiegam do 60 km. Lipowa. Gdzieś w międzyczasie był wschód słońca. Lichy, mokry, szary. Po prostu się rozjaśniło, deszcz pada przekornie, raz mocniej, raz słabiej.

Jestem cała mokra, ale haha, szczęśliwa. Lipowa. Anna Kulesza, przystanek autobusowy, Piotrek gotowy pomóc. Co za klimat! Myślałam, że może gdzieś na trasie będzie punkt WEWNĄTRZ, ale tu stawia się na outdoor – i chwała Organizatorom za to. Przystanek niemal mnie rozczulił. 

SUT 2019
Fot. Paweł Klasa Fotograf, PŻ 60 km

Salamandra Ultra Trail 2019
Fot. Paweł Klasa Fotograf, PŻ 60 km

Wlewam w siebie porcję białeczka Mountain Fuel, ściągam bluzę. Stoję taka rozbawiona, prawie półnaga, przeklinam warunki. Śmieję się i zakładam nową, suchą „górę”. Dowiaduję się, że zawodnikom ciężko wyrobić się w limitach. Mam około godziny zapasu, ale ja Was proszę, co to jest godzina?! Myślałam, że będę tu znacznie wcześniej. Anna mówi, że nie wiadomo, czy nie będę jedyną dziewczyną która zmieści się w limicie. Ja jednak czuję oddech rywalek na plecach. Patrzyłam na listę startową. Ilość biegów w których brałam udział, przy doświadczeniu części z nich, jest po prostu śmiesznie krótka. Jestem mocna, ale nie wszechmogąca. :D Czuję respekt do innych Zawodniczek i wiem, że muszę wytrwać w tempie które sobie narzuciłam. Uciekam!

Piotrek! Daj cynk jak pojawi się Druga! Pojawiła się szybko, 15-20 minut po opuszczeniu przeze mnie punktu w Lipowej. Tą „Drugą” okazała się być Agnieszka Kozłowska, niesamowicie mocna i doświadczona, to zaszczyt razem stanąć na podium Aga!

Agnieszka Kozłowska
Fot. Training in Mountains - Agnieszka Kozłowska (Koszulka Berserk On The Top MOUNTAINS)

Ruszam i niemal od razu szlak skręca w długie podejście – czas na Skrzyczne. Dosłownie dwa miesiące temu „zdobyłam” je sześciokrotnie na 24godzinnym Ultramaratonie „Zamieć” w dobitnie zimowych warunkach. Trauma, ale podium.  

Cześć, to znowu ja. :D 

Śnieg i wiatrołomy znacznie spowalniają... zwalnia też moja głowa i nadchodzi pierwszy kryzys. Wiem, że minie, jednak myśl, że przede mną jeszcze dystans porównywalny z długością Głównej Grani Tatr Zachodnich (to taka moja linijka-porównywarka) odbija się w głowie surrealistycznym echem.

Do Salmopolu ciągnę w nadziei na syto wyposażony punkt odżywczy. Zupełnie zapominam, że tam tylko płyny… Dopada mnie senność, próbuję zamykać oczy i jednocześnie biec. Pod nogami jednak same dziwactwa. Niektóre wiatrołomy trzeba obchodzić brodząc w śniegu po kolana. Innym razem trasa biegu wiedzie po prostu roztopowym strumieniem.

Od wierzchołka Skrzycznego trzeba otrząsnąć się ze stagnacji i wzmóc czujność: teraz odcinek trasy nie jest znakowany, uwagę skupiam na wypatrywaniu koloru szlaku. Taśmy, zgodnie z tym jak zapowiadano, są rozwieszone tylko w newralgicznych punktach. Cieszę się, że jest jasno. Nie zgubię drogi.

Mijają godziny. Energia do biegu-w-śniegu znów powraca, nie wiadomo skąd. Odległość między dwoma  punktami żywieniowymi wynosi 27 km. To test na mocną psychę. Stopy pływają w butach. Cholewka buta pęka dosczętnie i tera biegnę z dziurawym butem. Cóż… Wystarczy przebierać nogami i biec dalej. Dopóki się ruszam jest ciepło. O, jest Salmopol! Uśmiechnięci Wolontariusze, dobre słowo, power. Od tego miejsca sporo odcinków jest płaskich, więc staram się podnieść tempo, nadrobić trochę stracony na wiatrołomach czas. Wraz z nasileniem się deszczu przychodzi kolejny kryzys. Zaglądam mu czule w oczy i rezygnując z wegetariańskich zapędów, wyciągam z kieszeni paczkę z podjadanymi co jakiś czas mini-kabanosami licząc, że to "pomoże".

Małgorzata Tomik bieganie Berserk On The Top
Fot. Training in the mountains

Pomaga. Przynajmniej głowie. W myślach mam jasny cel – osiemdziesiąty siódmy kilometr, Ustroń Polanę. Punkt tak dobrze znany mi z Piekła Czantorii, niemal go sobie wizualizuję. Zegarek siada. mówi zresztą, że 88 km za mną. Teraz już nie wiem ile do o(d)żywienia. Zdaję sobie sprawę, że moje poczucie upływu czasu i dystansu jest subiektywne... Staram się przeć do przodu, niezależnie od tego co mi się wydaje… Rytm bardo pomaga, Od czasu do czasu znów w niego wchodzę. Dziwię się, że bezboleśnie.

Znajduję w sobie znów siły żeby biec, znużona asfaltem, zwalniam jednak dwa kilometry przez Polaną.  

OSIEMDZIESIĄTY SIÓDMY KILOMETR (PŻ)

Ustroń Polana! Piotrek macha z daleka, zaczyna się młyn, zawodnicy pięćdziesiątki mieszają się z setkowiczami. Ananas, soczysty ananas – coś wspaniałego – i ja bez sił. Mówią, że świeżo wyglądam, nie dowierzam. Ja zmartwiona, ja bez pojęcia, czy uda się zachować przewagę, o którą tak długo za-biegam. ja chcieć biec tylko, dajcie mi ta Czantorię.

Kiedy łapczywie przeżuwam słone paluszki dochodzi do mnie, że do końca już tylko 17 km. Strome podejście? Nie ma sprawy, wejdę, pobiegnę, zrobię wszystko. Mówiąc do Piotrka „do zobaczenia na mecie”, gdzieś z boku głowy dociera do mnie, jak wiele znaczy w tym momencie wizja METY! Dostaję skrzydeł. Lekkości, wraca flow. Nie przeszkadza deszcz. Droga nie przeraża, znów zachęca. Tempo „świeżych” zawodników z pięćdziesiątki orzeźwia i to do niego teraz "ciągnę". 

Dwa, trzy razy przewracam się w płynącym błocie na jakiś wybojach, nie szkodzi. Bardzo długi zbieg pokonuję bezboleśnie, na skrzydłach. Ile jeszcze? 10 km? Końcóweczka!

Las. A może park. Słynny kamieniołom. Przeskakuję sprawnie, teraz jeszcze bieg, bieg. Niesamowite, wyprzedzam ludzi. Znów trochę zwalniam. Znów trochę się wlekę. Wyrównuję tempo. 3 km do końca? Chciałabym już widzieć zamek. Wizja mety rośnie mi w sercu, czuję smak piwa i… zapach czosnku? Tak, ścieżkę w parku otaczają zielone pola czosnku niedźwiedziego. 

Pada deszcz, powietrze przesyca ten specyficzny zapach. Kwitnie wiosna, a ja skręcam ostro w lewo, wbiegam na ostatni, asfaltowy odcinek i rozwijam skrzydła!

Berserk ON The Top
Fot. PAweł Klasa Fotograf - ostatnie metry

Biegiem do mety! Artur Kulesza rozkłada ramiona. Pierwsza kobieta, naprawdę to zrobiłam? Cieszę się jak dziecko, nogi nie zawiodły do samiutkiego końca. Piotrek gratuluje, wyciągam ręce po zupę. Po chleb. Po piwo. Po gratulacje, wszystko smakuje tak dobrze, tak bardzo

tak bardzo smakuje też pierwsze zwycięstwo!

104 km, 
5840 m przewyższenia,
1 miejsce open kobiet,
na 137 zawodników do mety dotarło 59. 

Bardzo dziękuję za piękną rywalizację

Salamandra Ultra Trail podium
Fot. Andrzej Szczot, dekoracja

do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl