Garmin Ultra Race Myślenice - 80 km
34.jpg

Przed startem

Nie minął jeszcze miesiąc od setki na Salamandra Ultra Trail, a ja z błyskiem w oku, ale też iskrą trzeźwości wiedzy na temat własnych ograniczeń – staję na starcie dystansu 80 km, biegu Garmin Ultra Race Myślenice. Kiedy minął ten miesiąc? Jak to, już? Przecież tyle pracy, stresu, przeprowadzka. Siebie, sklepu. Blablabla. Przeziębienie. To nie jest czas na długi bieg, moje siły są rozproszone, głowa też. Ale jednak tu jestem.

Bo zdecydowałam, że chcę i mogę.

Kiedy zapisywałam się na tę przygodę, szukałam czegoś blisko „domu”. Biegu niewymagającego logistyki dojazdu i noclegów. Ot, taki starcik „przy okazji”. Śmieję się teraz z przekory losu – właśnie przeprowadziłam się z Krakowa pod samiuśkie Tatry. Trzeba jechać (nie wyspałam się). Wstać o 2 w nocy (naprawdę się nie wyspałam). Odklepać odbiór pakietu i … powywijać trochę nogami. :)

Długi dystans pozwala celebrować kilometry. Cieszyć się i kląć, jeśli będzie trochę trudno. Uczyć się cierpliwości i tego, kiedy nie być cierpliwym! Czerpać radość i grać w tę grę ciałem i głową, wierzyć i nie wierzyć zmęczeniu. Zbudować w sobie podporę - decyzję o braku wątpliwości. Zabawić się tym.


Godzina 4.30

Piotrek pomaga mi ogarnąć rzeczy przed startem. Przez jedną, straszną chwilę kijek nie chce się odblokować. W końcu puszcza, ale już mu nie ufam. Jest zimno, prawie mroźno. Powietrze jest ciężkie od wilgoci, ale podłoże suche. To wspaniale. Prognozy pogody wahały się od kilku dni, zapowiadając cały dzień w deszczu. Szczęśliwie skończyło się na przelotnych opadach i ciepłym spojrzeniu słońca. Jacek Deneka cyknął zdjęcie, a ja czuję, że mam coś nie tak z twarzą ;D. Ustawiam się przed linią startu i patrzę na zawodników, nie jest ich wielu. Piotrek pyta, czy potrzebuję wsparcia gdzieś na punktach: - niee, jedź się wspinać. Zobaczymy się na mecie. Będę biec 10-12 godzin. Słowa dotrzymałam. :)

Szukam wzrokiem kobiet. Nie sprawdzałam listy zapisanych na bieg. Staję tu, na początku, jak równy z równym, mimo że jestem amatorką. Czując zmęczenie ostatnich dni intensywnej pracy, prawie dałam sobie przyzwolenie, że pobiegnę „tak wycieczkowo, na luzie” – hahahha. Prawie.

To jednak zawody. Nie mogę powiedzieć, że daję z siebie wszystko, bo stawka jest zbyt mała, a wszystko to strasznie dużo. :D . To nie jest wspinanie w górach, gdzie trzeba być stale czujnym, bo od tego zależy bezpieczeństwo nie tylko Twoje, ale i partnera… To bieg. Zabezpieczony punktami żywieniowymi, z oznaczoną trasą, telefonem do Organizatora… To przygoda. Swoją drogą, oznaczenie trasy było doskonałe. Nigdzie wcześniej nie widziałam tak ścisłej współpracy ze strażą, policją i wolontariuszami. Każdy odcinek drogi był zabezpieczony logistycznie aż do perfekcji, chapeau bas! Pozostało tylko biec.

Start!

Pierwsze kilometry są bardzo komfortowe, płaskie, aż za bardzo. :D W końcu asfalt zmienia się w długi, szutrowy podbieg – ale teren jest nadal łatwy. Trzymam się raczej przodu, żeby po kilku kilometrach z dość szybkiego, przejść w optymalne dla siebie tempo. Widzę plecy Marleny, och, nie odpuszcza na podbiegach. Ja też nie. Czuję, że tempo jest dla mnie odpowiednie, ale Marlena w końcu oddala się na wysokość wzroku. Powoli tracę ją z oczu, ale czuję, że jeśli pobiegnę szybciej, zapłacę za to zbyt wiele. To nie jest „dyszka”, czy 20 km. Nie odwracam się.

Jak okazuje się później, do 9 km docieram 2 minuty za Marleną. Przez jakiś czas łudziłam się, że może trochę osłabnie z czasem, a ja utrzymam tempo, ale ona, jak przystało na Królową Gur, po prostu pobiegła po zwycięstwo żwawo i bezwzględnie, w tym biegu pozostając dla mnie poza zasięgiem. Szacun i gratulacje!

Biegnę dalej. Z ulgą witam znajome kamole i błoto szlaku na Kudłacze. Znam ten teren prawie na pamięć. Jako dalszą część biegu Organizatorzy wybrali jednak nieznane mi ścieżki. Gdzieś z krzaków nagle wyskakuje z aparatem Jacek Deneka i omal nie dostaję zawału, połączonego z salwą śmiechu zaskoczenia. :D Zegarek pokazuje 22. Kilometr. Tutaj powinien być punkt pomiaru czasu… CZY POMYLIŁAM DROGĘ? Może nie zatrzymałam się przy jakiejś chacie? JAK? To byłby fatalny błąd. Z biegiem czasu orientuję się, że zegarkowi zdarza się zgubić sygnał satelitarny. Błąd pomiaru do końca biegu wynosił aż 5 km i w związku z tym czułam się bardzo oszukana przez czasoprzestrzeń – zrozumieją to ci, którzy wiedzą, że pod koniec te kilka kilometrów robi głowie różnicę. :)

Biegnę.

Przewyższeń jest na tyle mało, że po raz pierwszy kije bardziej mi przeszkadzają, niż pomagają. Jestem zaskoczona tym, jak malownicze są wioski Beskidu Wyspowego. Gdzieś wyjeżdża traktor, gdzieś mieszkańcy mówią: „jakbym wiedział że Pani biegnie, to zagadałbym tego Pana z przodu żeby zwolnił i byś go wyprzedziła”, haha. Miałam też propozycje podwiezienia na rowerze. Nie, nie skorzystałam. :) Kolejne kilometry zlewają się w całość. Mocno skupiam się na tym, żeby nie odpuszczać. Do końca biegu nie mam pojęcia, czy kolejna z Pań jest 5 minut za mną, czy może 50. Może to dobrze.

Mijam piękne miejsca. Żółte od ilości mleczy łąki; łagodne, trawiaste wypłaszczenia, na których czasem mam ochotę po prostu położyć się i... no dobra, biegnę. W jedynym momencie, gdzie można było się zgubić, zasuwam za sylwetką biegacza, który źle wybrał drogę. Zamiast skręcić w lewo, lecimy jakieś 40 metrów prosto. Słyszę przeciągły gwizd, ale nie myślę nic. Jeszcze jeden. Odwracam się z myślą, „co za chamy”? Chłopak wskazuje ręką odpowiedni kierunek, zawracam. Jest znak, informacja o zmianie kierunku, nie dało się go nie widzieć (?!). Ten gwizd uratował moje drugie miejsce. Dziękuję. :)

Większość trasy prowadzi przez las, las, las – czasem błotnisty. Jest mi gorąco. Na 54 kilometrze czeka przepak, ale kiedy tam dobiegam, przypominam sobie, że olałam wsadzenie do worka koszulki z krótkim rękawem. Trudno. 61. km, ostatni punkt żywieniowy. Mówią mi: jesteś druga, druga! Jeszcze mnie to nie cieszy, to jeszcze nie koniec, ale… meta za jedyne 20 km! To cieszy. Zastanawiam się, czy wypić red bulla z wodą… Nie bardzo wiem, jak na mnie zadziała, ale w końcu to robię. Potrzebuję pokrzepienia, żeby spróbować przyspieszyć.

Spróbować.

W lesie błotne oczka wodne, między którymi trzeba przemykać po nienamokłych, błotnych pomostach. Trochę skakania, ekwilibrystyki, ale wciąż da się biec. Na ostatnich kilometrach trasa dystansu 80 km łączy się z 50-tką. Super! Bardzo lubię, kiedy zawodnicy tak się mieszają. Jeśli ktoś ma siłę biec, tworzy jakby ciąg, jak rzeka, jego tempo orzeźwia i właściwie mimochodem przyspieszasz, a jeśli nie, to przynajmniej nie zwalniasz. :) Biegnę. Ktoś nawet bije brawo, że „po tylu km, a dalej ciśniesz”! Przyjęłam to jako komplement i zmęczona jak bóbr, w myślach wizualizowałam już tylko metę i piwo.

Ostatnie kilometry. Asfalt. Ależ on się dłuży! Mam ochotę zwolnić, ale to już tylko 2 km… Więc wręcz przeciwnie, staram się przyspieszać. Po drugiej stronie ulicy widzę metę i rozwijam skrzydła. Lecę! Drugie miejsce, teraz już mogę się cieszyć, lecę i chce mi się śmiać i płakać. Meta jest w tym momencie czymś wybornie doskonałym.

Małgorzata Tomik



Jest coś WIELKIEGO w tej przygodzie, w tym zaklętym czasie. Tyle kilometrów do przebycia z pomocą własnego ciała, nie technologii. Bez żadnego wspomagania. Tylko głowa, tylko ciało i duch! Kolekcja wielu widoków naraz. Stając na starcie zwykle się cieszę, że kolejne godziny wykorzystam maksymalnie, zabiorę tej dobie wszystkie minuty i zapakuję w równomierną mantrę ruchu – prawa noga, lewa noga, prawa, lewa… Dobiegając do mety emocje się wylewają i niezależnie od wyniku, wiem że zrobiłam COŚ. 

Znowu TO zrobiłam i znów się udało. :)

Garmin Ultra Race Myślenice pozwala mi skompletować całe podium, licząc  starty na dystansie ultra w tym roku. ;) Na Zamieci byłam trzecią kobietą. Salamandra Ultra Trail - wskoczyłam po złoto. Teraz jestem drugą na mecie, naprawdę usatysfakcjonowaną amatorką w raju ultra. 

do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl